czwartek, 30 marca 2023

W australijskim UKI, sobota jak co tydzień

Sobotnia wizyta w UKI poazała mi cotygodniową rutynę tego uroczego miejsca. W soboty, okoliczni mieszkańcy i przyjezdni, przybywają  na ryneczek, który mieści się w budynku starej szkoły artystycznej. 
Część stoisk mieści się pod zadaszeniem, część na zewnątrz. Można tu kupić warzywa i owoce od lokalnych rolników, kupić sadzonki, kiełki, przetwory, wypieki, autorskie dania i przekąski na wynos. 
Jest też stoisko, które prowadzi Australijczyk włoskiego pochodzenia. Przy tym stoisku było najgłośniej. Czuć było energię z południowych Włoch. Przystojny brunet z łatwością sprzedawał orzechy, ziarna, różnego typu kasze, mąki, oliwy i oliwki. Można było spróbować co nieco, co pomagało w podjęciu decyzji na co wydać pieniądze ;).
Zaraz przy wejściu po prawej stronie było stoisko z wypiekami. Wszystkie produkty były dziełem rąk starszego pana. Oprócz pieczywa, na stoliku leżały smakowicie wyglądające ciasta, jedno z nich było wegańskie i ostatnie, więc nie miałam możliwości spróbowania. W gablocie były dwa rzędy różnorodnych ciastek. Jedno z nich miało nie znaną mi nazwę (nie udało mi się jej zapamiętać) ... no i tak rozpoczęliśmy rozmowę. Miły pan opowiedział mi historię tych ciastek. Było to kilkadziesiąt lat temu, gdy mężczyźni wyjeżdżali poza kontynent na wojnę. Kobiety spotykały się w domach z innymi kobietami swoich rodzin, przyjaciółkami i sąsiadkami. Razem opracowywały recepturę przykładając dużą wagę do wysokiej kaloryczności używając różnorodnych, odżywczych składników by zapewnić poczucie sytości na dłużej. Ciastka musiały być tłuste i dzięki temu nie były twarde jak kamień. Poza tym ciastko dostarczało słodyczy w trudnym wojennym czasie. Ciastka były wysyłane na front w dużych puszkach i mogły w nich leżeć nawet sześć miesięcy. Pan był bardzo szczęśliwy, że mógł podzielić się ze mną tą opowieścią, tym bardziej że byłam dobrym słuchaczem. Na koniec wyjął papierową torebkę, włożył do niej to legendarne ciastko i wręczył jako podatek. Byłam mile zaskoczona. 
Obok na stoisku stał pan, którego poznałam tydzień temu w niedzielę. Wysoki, siwe włosy, broda, opaska na czole, długa koszula - "hippie stajl" :). Poznał mnie i nawet pamiętał moje imię. Zaczęliśmy rozmowę o szkodliwych falach, szkodliwym promieniowaniu między innymi z przekaźników sieci internetowych czy telefonicznych. Na swoim stoisku zaopatrywał ludzi w wiedzę jak i w produkty, dzięki którym można chronić swój organizm. Wzięłam obszerną ulotkę ze sobą. 
Z ciastkiem w kieszeni udałam się do popularnego miejsca w UKI jakim jest palarnia kawy. Zamówiłam kawę i usiadłam w zewnętrznym ogródku skąd mogłam swobodnie przyglądać się przechodzącym ludziom i podglądać ich trochę...
Muszę przyznać, że kawa okazała się być wysokiej jakości, więc nie dziwię się, że to miejsce jest tłumnie odwiedzane. Poza tym panuje tam bardzo przyjacielska atmosfera.
Rano, zamiast śniadania, złapałam kilka owoców więc byłam już trochę głodna. Ciastko spełniło swoją rolę. Nasyciło mnie i dodało osłody do upalnego dnia (było 30 stopni w cieniu). Pomyślałam, że Karl będzie również głodny, więc zostawiłam mu pyłowę podarku. Z ulicznego kranu napełniłam butelkę wodą i czekając na Karla zrobiłam mały spacer dookoła, zaglądając w miejsca, w które wcześniej nie zaglądałam.

Dobrze przewidziałam, pół ciastka również nasyciło Karla i byliśmy gotowi ruszyć w górę doliny Tweed.

wtorek, 28 marca 2023

Opuszczony dom w Dolinie Tweed

Czwartek minął pod hasłem wycieczka do opuszczonego domu. Po dużym śniadaniu wyruszyłam w górę doliny. Jest tam opuszczony dom, który odwiedzają właściciele raz na cztery miesiące zostając tam jedynie na dwa dni. Był to dobry pretekst by ruszyć w nowe miejsce i poznać część lasu którego jeszcze nie widziałam. ( wiele jest takich części 😉 ). Przydały się nareszcie moje buty trekkingowe przywiezione z Polski. W plecak załadowałam pelerynę przeciwdeszczową, głupią czapkę, coś do przegryzienia i dużo wody. Z drogi wzdłuż strumienia skręciłam w lewo w las i zarośniętą, dość stromą ścieżką zaczęłam wspinać się w górę. Im wyżej wchodziłam tym więcej odkrywałam nowych gatunków drzew. Nie mogłam się zdecydować na które patrzeć, które wąchać, a które fotografować. Na szczęście miałam dużo czasu.
Trudno mi ocenić ile czasu zajęło mi dostanie się na wzgórze, droga zaczęła się lekko rozszerzać, a na jej końcu z oddali zobaczyłam dom.
Po lewej stronie minęłam zniszczoną szopę z wieloma klamotami w środku. Zauważyłam wysokie drzewo z dziuplą o bardzo interesującym kształcie i postanowiłam zrobić zdjęcie. Wcześniej przyjrzałam się uważniej i zauważyłam, że w środku coś się rusza. Przybliżyłam obraz w telefonie i zobaczyłam goanę, która bacznie mnie obserwowała. Pomyślałam, że pilnuje domu ;)
Miejsce okazało się wyjątkowe. Dom usadowiony na otwartej przestrzeni, okolony lasem, z widokiem na jedne z najwyższych wzgórz w okolicy.
Musiał być tu kiedyś piękny ogród, który tworzył miejsce do spotkań lub odpoczynku. Posadzone rośliny żyły teraz swoim życiem.
Zostawienie niezamieszkałego domu bez opieki w takim miejscu zapowiada jego niszczenie. Roślinność otaczającego lasu nieuchronnie powiększa swoją ekspansję.  Zajrzałam do środka przez okna. Dom wyglądał na porzucony, niechciany... Przykro było patrzeć. 
Obeszłam teren dokoła i ruszyłam dalej szukając kontynuacji drogi. Ścieżka była bardzo zarośnięta. Zastanawiałam się w jaki sposób właściciele tutaj się dostają. Przez dłuższy czas było płasko, zataczałam pętlę, która zaczęła prowadzić na dół. Szłam powoli rozglądając się na boki i pod nogi, ale kompletnie zapomniałam patrzeć się nad głowę. Co chwilę wchodziłam w pajęczynę, raz na poziomie nóg, raz na poziomie rąk. Znalazłam patyk, który zaczął pełnić rolę odganiacza. I tak zapatrując się na rośliny wpadałam co rusz to w kolejną pajęczynę. Nagle  zatrzymałam się na żółtej pajęczynie. Była sprężysta, mocna i bardzo klejąca. Patykiem machałam jak Frodo mieczykiem. Nie chciałam wiedzieć jaki pająk uplótł tą sieć. Gdy wyzwoliłam się z pułapki zaczęłam usuwać resztki pajęczyny. Oj nie było to łatwe. Nie oglądając się za siebie byłam już bardziej czujna. Od tej pory omijałam wszystkie pajęczyny. Spotkałam pająka, w którego sieć nie weszłam. Uff...
Zejście w dół nie było tak strome jak wejście na początku wycieczki. Dochodząc do strumienia, w głębi zarośli zauważyłam drzewo z pomarańczowymi owocami. Była to persymona, inaczej kaki. Nie zastanawiając się zerwałam dwa owoce i ruszyłam dalej, w stronę domu.

Murwillumbah Farmers Market

Środa, kolejny dzień rozpoczęty medytacją. Odgłosy lasu deszczowego zaczynają być częścią mojego dnia. Gdy tylko wstaje słońce i robi się jasno, dźwięki są coraz głośniejsze, coraz bardziej różnorodne, otaczają dom ze wszystkich stron. Po śniadaniu wyruszyliśmy do miasta Murwillumbah zatrzymując się po drodze na ryneczku Murwillumbah Farmers Market, gdzie można kupić żywność prosto od rolników, zjeść i wypić coś dobrego, ale przede wszystkim spędzić czas w swobodnej atmosferze słuchając muzyki na żywo. Jest to bardzo popularne miejsce, otwarte w środy od 7:00 do 11:00...zdarza się dłużej.
Czasami przyjeżdżają tam ludzie tylko po to by spotkać z innymi, jest sporo miejsca by posiedzieć, porozmawiać, a nawet potańczyć na trawie. To kolejne miejsce z hipisowską atmosferą, które poznałam.
Przed wejściem do toalety ostrzeżenie przed wężami. Hmmm...no cóż.
 
Odwiedzając miasteczko Murwillumbah miałam trochę czasu by przemierzyć je w szerz i wzdłuż. Uwagę moją skupiła jedna ulica, na której mieściły się miejsca z wszelkimi alternatywnymi formami leczenia czy uzdrawiania. 
Spacerując po miasteczku znalazłam więcej takich miejsc. Dla przeciętnego człowieka w Polsce są to niecodzienne rzeczy niekoniecznie przydatne w "normalnym" życiu. 
Zjadłam ostrą harrirę w bardzo przyjaznym miejscu
i poszłam dalej. Zajrzałam do ogrodnictwa
i zrobiłam zdjęcie wymalowanego ogrodzenia parku wijącego się wzdłuż rzeki
Odwiedziłam również miejsce, które nazywa się Food Hub. Jest to odpowiednik Banku Żywności w Polsce, dzięki któremu powstają m.in. sklepy społeczne. Sklep społeczny w Murwillumbah działa poza systemem, na zasadach wolontariatu i pomocy społecznej. Każdy obywatel może się tam zarejestrować, otrzymać swoją kartę identyfikacyjną i raz w tygodniu robić zakupy za 10 dolarów. Jest ograniczenie na niektóre produkty, które można wziąć tylko jedną albo dwie sztuki, a miarą jak duże można zrobić zakupy jest dedykowana siatka plastikowa. Ludzie działający przy tym punkcie wspierają również bezdomnych i chorych.
Temat nie ratowania i nie marnowania żywności jest mi bliski od lat.

niedziela, 26 marca 2023

W nowym czasie i przestrzeni

W poniedziałek obudziłam się o 8:00 rano, czułam się wyspana. Pomyślałam, że to oznaka zaadoptowania się już do nowego czasu. Wyszłam do ogrodu przyglądać się monsterom i na trawie spotkałam dzikiego indyka. 
Bardzo ciekawski gościu lub gościówa, no cóż, nie potrafiłam jeszcze odróżnić. Przechadzając się wkoło domu normalnie czułam się śledzona :). 
Po śniadaniu zebraliśmy się sprawnie i wyruszyliśmy do miasteczka Murwillumbah na zakupy. Pierwszy przystanek to hinduski sklep, a w nim przede wszystkim warzywa, owoce i mąka z cieciorki. Drugi punkt to sklep budowlany z akcesoriami do malowania i prac remontowych. 
Wróciliśmy do naszej doliny. Wczesnym popołudniem wyszliśmy na spacer wzdłuż strumienia. Las deszczowy wyżywi nie jedno zwierzę i nie jednego człowieka. Do tej pory udało mi się wyszukać bananowce i drzewa z owocami kaki czyli persymoną. Nieustannie podziwiam drzewa, szczególnie te z białymi pniami.
Po powrocie wzięłam się za pracę i zaczęłam pomagać przy przeglądaniu starych farb, sprawdzaniu ich jakości, opisywaniu etykiet. Jedną z półek wyczyściłam i poustawiałam na niej wszystkie dobre farby. Na gwoździu zawiesiłam worek, do którego wrzucałam nienadające się do niczego farby i różne nieprzydatne czy zepsute akcesoria. W planie jest między innymi malowanie wnętrza pomieszczenia zwanego STUDIO, gdzie każdego rana odbywają się medytacje. 
We wtorek obudziłam się o 7:30 i poszłam medytować. Dzień minął pracowicie. Skończyłam drugą część sortowania farb i wzięłam się za "grabienie liści". 
No tak, duże drzewa to i duże liście :). Gdy taki liść spada z drzewa robi się wielki hałas. Przycinałam również kwitnący krzew, który był uwięziony w uschniętych grubych gałęziach. Zebrane liście i gałęzie będą częścią  kompostu. Brałam udział również tworzeniu kompostownika metodą DIY, próby niebawem.
Gdy tylko skończyliśmy z prototypem zaczął padać deszcz. Zorientowałam się, że tylko wtedy gdy pada deszcz dzwięki lasu ucichają. Padało całą noc . 

Pierwszy dzień w australijskim raju

Obudziłam się o 4-tej nad ranem z wielkim bólem głowy, nie mogłam dłużej spać. Generalnie rzadko boli mnie głowa. Wstałam, zrobiłam sobie ziołową herbatę i zaczęłam pić dużo wody. Przez godzinę czułam się bardzo chora, nawet żołądek zaczął protestować. Zastanawiałam się czy zjadłam coś niedobrego lecz nie przypominałam sobie. Najprawdopodobniej było to zmęczenie po dwudniowej podróży i przebywanie w różnych strefach czasowych oraz początek przestawiania się na nowy. Ten sposób myślenia uspokoił moje ciało. Było ciemno. Wyszłam na zewnątrz gdzie przywitał mnie duży księżyc. Około szóstej wstawał dzień, a z nim ptaki i inne dziko żyjące zwierzęta oraz insekty. Moim oczom ukazało się przepiękne otoczenie z bardzo różnorodną roślinnością, wysokimi drzewami, niespotykanymi w mojej szerokości geograficznej roślinami. Odgłosy przyrody budziły się coraz bardziej, głośno mnie witały. Wszystko to wypełniało moją duszę i zmęczoną głowę uspokajając jednocześnie. Niesamowite uczucie.
Przed śniadaniem zjedliśmy banany i owoc dziko rosnącej monstery. Monsterę znam z dzieciństwa, rosła u nas w domu w dużej doniczce. Zawsze podobały mi się jej duże, o ciekawym kształcie liściach.  Pamiętam ją, że był to zawsze dorodny kwiat. Jest ona popularna w wielu regionach Australii, rośnie dziko, ma wielkie liście, może piąć się po drzewach. Największym moim odkryciem było, że owocuje, jej owoce są jadalne i bardzo smaczne. Jeśli próbowałabym opisać smak tego owocu, to jest to mix banana i ananasa w jednym. Napiszę o tej roślinie więcej później.
Rozpakowałam się i zapoznałam z okalającym mnie terenem. Dom jest samowystarczalny. Panele słoneczne dostarczają zarówno ciepłą wodę jak i prąd. Jedynie gaz i satelitarny internet to źródła zewnętrzne. Toaleta to naturalny system kompostowalny, przyroda robi swoje.
Na śniadanie zrobiłam tofucznicę z warzywami i udaliśmy się do małej wioski UKI na market. Ma on miejsce w każdą trzecią niedzielę miesiąca. 
To cudowne miejsce z hippisowską atmosferą. Muzyka na żywo, rośliny, jedzonko, naturalne lody z regionalnych owoców, książki, biżuteria, stoiska ze zdrowymi kosmetykami i konopnymi  produktami, używana odzież na wieszakach... 
Aborygeński artysta tworzył swoje dzieła rozmawiając jednocześnie z zainteresowanymi osobami o zapisach w konstytucji, o prawach Aborygenów... Z łatwością skupiał uwagę przechodzących.
Wioseczka w centrum posiada sklep, palarnię kawy, kilka miejsc z jedzeniem, książki drugiego obiegu, sklepie z lokalną biżuterią i drobnym wyposażeniem wnętrz, kościółek.
Zatrzymam się chwilę przy kościółku. Jest on prowadzony przez chrześcijan, ale nie narzuca ona żadnej religii. Na mszę przychodzi niewiele osób. Żyje to miejsce swoim życiem będąc jednocześnie miejscem rozwojowym z wieloma możliwościami. W tym momencie kontynuowane są tam zajęcia jogi, a w niedługim czasie różnego typu zajęcia uzdrawiające. Za tydzień mam zamiar tam się udać.
Robiło się coraz bardziej gorąco. Ruszyliśmy na mały spacer w stronę potoku schowanego w dzikiej przyrodzie, pod wielkimi drzewami różnych gatunków. Karl opowiedział mi o tegorocznej powodzi w tym rejonie, zobaczyłam linie do której sięgała woda. Podczas tej powodzi mieszkańcy tego rejonu zorganizowali się oddolnie, co zbliżyło lokalną ludność do siebie jeszcze bardziej.
Usłyszałam wrzask i kłótnie ptaków na wysokich drzewach koło strumienia. Byłam bardzo zdziwiona część z nich wisiała głową w dół, były czarne, część z nich kłóciła się ze sobą. Spytałam Karla co to są za zwierzęta. Były to flying foxes. Jest to odmiana nietoperzy, są na prawdę duze. Gdy latały, według mojej oceny,  ich skrzydła mogły mieć około jednego metra. W okolicy tych drzew rozprzestrzeniał się niezbyt przyjemny zapach. W ciągu dnia powinny spać, więc te tutaj przeważnie śpią pod liśćmi wielkich drzew, tak jak nietoperze głową w dół, a noc jest ich normalną porą do życia i połowów.
Ruszyliśmy do domu. Gdy wjeżdżaliśmy w zarośniętą część doliny droga zaczęła piąć się dość stromo. Kilkakrotnie strumień przecinał naszą drogę. Bez wysoko zawieszonego podwozia nie ma szans by się tu dostać. Nieustannie podziwiałam olbrzymią i piękną przyrodę.
Po obiadokolacji poszłam spać w nadziei, że jutro obudzę się zgodnie z tutejszym zegarem, wypoczęta, nowa.