Część stoisk mieści się pod zadaszeniem, część na zewnątrz. Można tu kupić warzywa i owoce od lokalnych rolników, kupić sadzonki, kiełki, przetwory, wypieki, autorskie dania i przekąski na wynos.
Jest też stoisko, które prowadzi Australijczyk włoskiego pochodzenia. Przy tym stoisku było najgłośniej. Czuć było energię z południowych Włoch. Przystojny brunet z łatwością sprzedawał orzechy, ziarna, różnego typu kasze, mąki, oliwy i oliwki. Można było spróbować co nieco, co pomagało w podjęciu decyzji na co wydać pieniądze ;).
Zaraz przy wejściu po prawej stronie było stoisko z wypiekami. Wszystkie produkty były dziełem rąk starszego pana. Oprócz pieczywa, na stoliku leżały smakowicie wyglądające ciasta, jedno z nich było wegańskie i ostatnie, więc nie miałam możliwości spróbowania. W gablocie były dwa rzędy różnorodnych ciastek. Jedno z nich miało nie znaną mi nazwę (nie udało mi się jej zapamiętać) ... no i tak rozpoczęliśmy rozmowę. Miły pan opowiedział mi historię tych ciastek. Było to kilkadziesiąt lat temu, gdy mężczyźni wyjeżdżali poza kontynent na wojnę. Kobiety spotykały się w domach z innymi kobietami swoich rodzin, przyjaciółkami i sąsiadkami. Razem opracowywały recepturę przykładając dużą wagę do wysokiej kaloryczności używając różnorodnych, odżywczych składników by zapewnić poczucie sytości na dłużej. Ciastka musiały być tłuste i dzięki temu nie były twarde jak kamień. Poza tym ciastko dostarczało słodyczy w trudnym wojennym czasie. Ciastka były wysyłane na front w dużych puszkach i mogły w nich leżeć nawet sześć miesięcy. Pan był bardzo szczęśliwy, że mógł podzielić się ze mną tą opowieścią, tym bardziej że byłam dobrym słuchaczem. Na koniec wyjął papierową torebkę, włożył do niej to legendarne ciastko i wręczył jako podatek. Byłam mile zaskoczona.
Obok na stoisku stał pan, którego poznałam tydzień temu w niedzielę. Wysoki, siwe włosy, broda, opaska na czole, długa koszula - "hippie stajl" :). Poznał mnie i nawet pamiętał moje imię. Zaczęliśmy rozmowę o szkodliwych falach, szkodliwym promieniowaniu między innymi z przekaźników sieci internetowych czy telefonicznych. Na swoim stoisku zaopatrywał ludzi w wiedzę jak i w produkty, dzięki którym można chronić swój organizm. Wzięłam obszerną ulotkę ze sobą.
Z ciastkiem w kieszeni udałam się do popularnego miejsca w UKI jakim jest palarnia kawy. Zamówiłam kawę i usiadłam w zewnętrznym ogródku skąd mogłam swobodnie przyglądać się przechodzącym ludziom i podglądać ich trochę...
Muszę przyznać, że kawa okazała się być wysokiej jakości, więc nie dziwię się, że to miejsce jest tłumnie odwiedzane. Poza tym panuje tam bardzo przyjacielska atmosfera.
Rano, zamiast śniadania, złapałam kilka owoców więc byłam już trochę głodna. Ciastko spełniło swoją rolę. Nasyciło mnie i dodało osłody do upalnego dnia (było 30 stopni w cieniu). Pomyślałam, że Karl będzie również głodny, więc zostawiłam mu pyłowę podarku. Z ulicznego kranu napełniłam butelkę wodą i czekając na Karla zrobiłam mały spacer dookoła, zaglądając w miejsca, w które wcześniej nie zaglądałam.
Dobrze przewidziałam, pół ciastka również nasyciło Karla i byliśmy gotowi ruszyć w górę doliny Tweed.